“Wieża samotności” z premierą na WTK. Wywiad z Eweliną Matuszkiewicz

ewelina matuszkiewicz

“Wieża samotności” z premierą na WTK. Wywiad z Eweliną Matuszkiewicz

Ewelina Matuszkiewicz. Absolwentka kursów pisarskich w Maszynie do Pisania. Autorka powieści obyczajowych. Premiera czwartej części „Wieży samotności” ma miejsce podczas Warszawskich Targów Książki.

Margota Kott: Twoją karierę literacką śledzę od początku, od 2017 roku, kiedy został wydany debiut, powieść „Biały latawiec”. Po tej pierwszej książce spodziewałam się kolejnych tomów idących w kierunku kryminału. Jednak akcja poszła bardziej w stronę obyczajówki. Czy to Twój ulubiony gatunek literacki?

Ewelina Matuszkiewicz: Tak, w pierwszym tomie mojego cyklu pojawia się wątek kryminalny i być może niektórzy czytelnicy czytając go czekali nawet na morderstwo (śmiech). Nie ma trupa, więc to nie jest klasyczny kryminał, tylko tak jak mówisz, powieść obyczajowa. W kolejnych tomach mamy zaginięcie, wypadek samochodowy, kradzież… gdzieś te wątki kryminalne wracają, w końcu jeden z bohaterów jest policjantem i możemy obserwować jego drogę zawodową.

Moje ulubione serie kryminalne to te włoskie o komisarzu Montalbano Camilleriego i o komisarzu Brunettim Donny Leon oraz szwedzka o Wallanderze Mankella. Pisząc swoją pierwszą książkę, uświadomiłam sobie, że te serie wyróżnia rozbudowane tło obyczajowe, i to, że zawsze pojawia się tam problem społeczny, który dotyczy nas wszystkich. Wątki kryminalne są dla mnie właściwie drugorzędne.

Uważam, że powieść obyczajowa jest niedoceniana w Polsce. A to jest gatunek, który jest blisko świata czytelnika. Lubię czytać powieści obyczajowe, szczególnie w wykonaniu autorek brytyjskich. To jest dla mnie… comfort reading.

MK: Zauważyłam, że kobiety w Twoich książkach lubią być samodzielne. Przynajmniej do tego dążą. Zakładają sklepy, marzą o własnym biznesie. Czy to oznacza, że ten właśnie typ kobiet, aktywnych i zaradnych, chciałabyś docenić?

EM: To ciekawe, że nie zadajemy takich pytań w przypadku męskich bohaterów, prawda? Większość kobiet, które znam, właściwie to chyba wszystkie, jak teraz o tym myślę, to samodzielne, aktywne zawodowo i odpowiedzialne za siebie i swoje życie osoby. Nie mówię, że nie zdarza im się mieć trudności w życiu czy gorszych chwil, tylko że to są dziewczyny, które na pewno nie siedzą bezczynnie i zazwyczaj są zaradne i zorganizowane. A ponieważ piszę książki, które dzieją się współcześnie, więc nie wiem, czemu miałabym się odwoływać do wzorów z XIX wieku?

To, z czym jest faktycznie problem, to sposób w jaki wciąż wychowujemy dziewczynki. Mają być grzeczne i dobrze się uczyć. Chłopcom pozwalamy na swobodę i wybór tego, czym chcą się zajmować w szkole i po szkole. W efekcie chłopcy wchodzą w dorosłość przekonani, że ich życie należy do nich, a dziewczynki, przeciwnie, wciąż mają zadowalać innych. Przebudzenie z tego zajmuje trochę czasu, czasem nawet całe życie.

MK: Wątek na ten temat pojawił się w „Cudnych manowcach”, prawda?

EM: Tak. Irmina i Olo to rodzeństwo, które zupełnie inaczej sobie radzi w życiu i w szkole.

MK: Czy postaci, o których piszesz, istnieją naprawdę czy są wypadkową Twoich obserwacji i znajomości? Mają coś z Ciebie?

EM: Jest takie słynne zdanie „Madame Bovary to ja” Gustawa Flauberta i ono jest właśnie o tym, że każdy bohater w jakiś sposób ma coś z autora. I tylko w trakcie pisania ta wspólna część jest lepiej lub gorzej, głębiej lub płycej wykorzystana i napisana.

Oczywiście, że w czasie pisania wykorzystuje się też zachowania, wypowiedzi, gesty innych osób. I znów, najlepiej jest, jeśli jest to tak przeobrażone, by w żaden sposób te osoby nie mogły się w tym odnaleźć.

MK: W trzecim tomie pt. „Cudne manowce” akcję oparłaś na katastrofie ekologicznej. W powieści pojawiło się sporo szczegółowych informacji z tej dziedziny. Czy możesz nam zdradzić jak wyglądał research? Skąd zasięgałaś informacji i ile czasu Ci to zajęło?

EM: Pomysł, żeby w powieści pojawił się wątek związany z elektrownią narzucał się sam. W moich książkach opisane są konkretne miejsca z Kozienic, niektóre z nich też pojawiają się później na okładce, więc tak istotny element krajobrazu Kozienic jak jedna z największych elektrowni w Polsce wcześniej czy później musiał się pojawić. I najpierw to była postać pracownicy marketingu, która zajmuje się komunikacją związaną z działaniami elektrowni. Ale myśląc o fabule, chciałam, żeby w tym tomie pojawiły się wszystkie służby: policja, pogotowie, straż pożarna w jakimś krytycznym zdarzeniu. Mój konsultant, wybitny specjalista od zagrożeń, doświadczony policjant, zapytany o taką sytuację, zaproponował właśnie kradzież materiałów radioaktywnych jako całkiem prawdopodobne wydarzenie, które kiedyś zresztą miało miejsce w Polsce.

Dalej pozostało sprawdzenie, jakie są procedury w przypadku styczności z takimi materiałami, jakie objawy daje choroba popromienna przy łagodnym przebiegu, itd., itd. Tak naprawdę pisarsko najtrudniejsze było, żeby wewnętrzny zegar fabuły, który tyka w tej książce dość szybko, pozwolił wybrzmieć wszystkim sytuacjom i emocjom.

MK: Chciałabym zapytać o Twoje dalsze literackie plany. Czy zamierzasz kontynuować serię kozienicką?

EM: Pierwszy tom „cyklu kozienickiego” dział się latem, to był „Biały latawiec”. Potem była „Noc komety”, w której akcja dzieje się w grudniu. Trzeci tom, wiosenny to „Cudne manowce”. No i teraz mamy tom październikowy, jesienny – „Wieża samotności”. To jest tom finałowy i bardzo się z niego cieszę! Kiedy zaczynałam pisać, chciałam właśnie, żeby tak było, ale też miałam świadomość, że różnie może być, bo pisanie nie do końca daje się zaplanować.

Czy wrócę jeszcze do tych bohaterów? Nie sądzę. Pisanie tego cyklu trwało osiem lat i to było świetne doświadczenie, ale jest też taki moment, kiedy czytelnicy mówią: „od tego tomu już się popsuło”, „autorka nie umiała się rozstać z bohaterami”. A ja nie chcę takich opinii czytać o swoich książkach (śmiech).

MK: To może piszesz coś innego, niezależnego, w międzyczasie?

EM: W tej chwili zaczęłam pracę nad nowym tekstem, zupełnie w innej stylistyce, choć też związanym z Kozienicami. Zobaczymy, jak się potoczy ten projekt. Na pewno zmiana gatunku jest ciekawym wyzwaniem.

MK: Czym zajmujesz się zawodowo? Na stronie Lubimyczytać.pl przeczytałam, że jesteś absolwentką Uniwersytetu Warszawskiego, ukończyłaś filologię polską oraz stosowane nauki społeczne, a związana jesteś z akademickim rynkiem wydawniczym.

EM: Po studiach trafiłam do Biblioteki Narodowej, gdzie brałam udział w badaniach czytelnictwa, później wiele lat pracowałam w dużym wydawnictwie akademickim. Teraz głównie zajmuję się redakcją i edycją tekstów, wykładam też w Studium Kreatywnego Pisania Collegium Civitas przedmiot dotyczący rynku wydawniczego.

MK: Marzy Ci się zostanie pisarką na pełen etat?

EM: Nie! Bardzo szanuję autorów, którzy utrzymują się z pracy twórczej, ale to nie jest scenariusz dla mnie. Kiedy czasem znajomi mnie o to pytają, odpowiadam w ten sposób: Wyobraź sobie, że masz pięknego, ukochanego konia, którym uwielbiasz jeździć, dbać o niego i z nim przebywać. Czy zaprzągłbyś go do ciężkiego pługa, żeby codziennie dla ciebie orał?

MK: Bardzo mi się to porównanie podoba. Trafne i obrazowe. Powiedz, proszę, jakie książki lubisz czytać? Co dla Ciebie jest wyznacznikiem dobrej książki?

EM: Od jakiegoś czasu porzuciłam już zupełnie lektury modne, głośne, nagradzane i inne lektury obowiązkowe z takich czy innych względów. Kiedyś czytałam łapczywie, teraz bardziej wybieram. Najważniejszym kryterium jest własna ocena, czy mnie to interesuje, czy chcę o tym czytać, czy chcę wejść w świat tej książki. Czytam coraz więcej poezji, częściej też wolę sięgać po książki pisane przez kobiety. Czasem też wracam do ulubionych książek.

MK: Podaj kilka nazwisk, proszę.

EM: Tych ulubionych? Na moim koncie na Instagramie dość często o nich piszę, dodając #literaccyprzyjaciele. Można poczytać o tych pierwszych ulubionych takich, jak „Ania czy Mania”, „Godzina pąsowej róży”, „Robinson Cruzoe”, „Od siódmej rano” i tych późniejszych, bardziej dojrzałych lekturach.

Dwie książki chciałabym teraz wymienić, to „Przyślę panu list i klucz” Marii Pruszkowskiej oraz „Ex libris” Ann Fadiman, książki… o książkach właśnie, o czytaniu, o księgozbiorach i tym wszystkim, co wiąże się z lekturą.

MK: Wiem, że kochasz przyrodę. Czym dla Ciebie jest natura?

EM: To bardzo osobiste pytanie.

Od wiosny zeszłego roku jestem słuchaczką Szkoły Ekopoetyki przy Instytucie Reportażu. Julia Fiedorczuk, założycielka tej szkoły razem z Filipem Springerem, uświadomiła mi, że natura… to my sami, nasze bicie serca, nasz oddech… I jeśli się tego nie rozdziela, to wtedy jest oczywiste, że dbając o ten świat, o to, żeby nie były wycinane lasy na opał, oto, żeby tu gdzie mieszkamy było czyste powietrze, o to, żeby inaczej były pakowane produkty a nasi politycy podejmowali decyzje uwzględniające dobrostan przyrody itd. dbamy tak naprawdę o siebie samych.

MK: Jak lubisz spędzać wolny czas?

EM: Wędrując. I to nie musi być odległa wędrówka. To mogą być polne drogi Mazowsza czy Beskidów, bardzo lubię też leśne ścieżki Puszczy Kozienickiej czy Puszczy Kampinoskiej, do których mam blisko i często jeżdżę.

Nie lubię miejsc obleganych przez turystów, miejsc, które „każdy musi zobaczyć”, tych wszystkich efektownych atrakcji. Ostatnio bardzo podobało mi się jeżdżenie rowerem w okolicach, o których ktoś powiedział, że „tam nic nie ma”. No to było: dzikie zejście do rzeki, obrośnięte jaworami starorzecze, droga w dolinie, gdzie zamiast mapy prowadził nas punkt orientacyjny na horyzoncie. Wspaniała wędrówka!

MK: Jak na Twoje pisanie wpłynęła pandemia?

EM: Miesiąc po tym, jak zaczęła się pierwsza fala pandemii w Polsce, uświadomiłam sobie, że być może kiedyś uważałabym taką społeczną izolację za idealne warunki do pisania. Ale tak nie jest. Potrzebuję ciszy, spokoju, skupienia do pisania, to prawda. Ale pandemia to pełne napięcia oczekiwanie, co będzie dalej, to też izolacja, to odcięcie od bliskich, których nie należy narażać, zamknięcie hoteli, więc ograniczenie wyjazdów, odcięcie od kultury, kina czy muzyki na żywo. Tak naprawdę to ciągły stan deprywacji.

MK: Tytuły rozdziałów w Twoich książkach pochodzą z różnych piosenek. Czy są to piosenki dla Ciebie w jakiś sposób ważne?

EM: Cytaty z piosenek jako tytuły rozdziałów pojawiły się przy pisaniu pierwszego tomu i tak zostało. Wybieranie tekstów, szukanie cytatów, dopasowanie do postaci i perypetii to bardzo przyjemny etap pracy. Większość tych piosenek jest/była dla mnie ważna, prawie każda z czymś się kojarzy. Ale dużo ważniejsze jest jak cytat, to konkretne zdanie, ta właśnie wybrana fraza zapowiada, komentuje albo puentuje to, co się wydarzy w tekście. Jak to, co ja pokazuję przez kilka, kilkanaście stron, poeta, autor tekstu ujął w dwóch wersach.

MK: Muzyka towarzyszy Ci przy pisaniu czy wolisz tworzyć w ciszy?

EM: Przy pisaniu ma być cicho. Czasem słucham utworów instrumentalnych w trakcie pisania. A piosenki są w przerwach.

MK: Pisarze dzielą się na tych, którzy piszą według szczegółowego planu i tacy, którzy puszczają fabułę na żywioł. A Ty do której grupy należysz?

EM: Umarłabym z nudów, gdybym pisała według szczegółowego, założonego z góry planu. Co więcej, jestem przekonana, że w moim przypadku byłoby to też literacko bardzo słabe, takie papierowe, sztampowe. Postaci rozwijają się w czasie pisania, nie wszystkie pomysły przychodzą od razu do głowy, wiele rzeczy też weryfikuje się w tracie pisania. Jak stworzyć szczegółowy plan, jeśli dopiero książka zaczyna powstawać?

Ale też nigdy nie idę na żywioł, jak to określiłaś. Na każdym etapie pisania raz na jakiś czas przyglądam się całości. Sprawdzam, jak rozwijają się wątki, jak się splatają. Równolegle z tekstem powstają biogramy postaci, mam rozrysowane powiązania miedzy nimi. Zawsze tez prowadzę kalendarz wydarzeń. Dużo tego materiału nie trafia w ogóle do tekstu, ale pozwala mi mieć pewność, że powstają wiarygodne postaci i fabuła bez luk narracyjnych.

MK: Zdradź, proszę, o czym jest Twoja nowa książka „Wieża samotności”? Tytuł sugeruje problem samotności. W twoich powieściach jednak jest zawsze tylu bohaterów więc chyba trudno być naprawdę samotnym w Kozienicach Eweliny Matuszkiewicz?

EM: „Wieża samotności” to książka o macierzyństwie. Tytuł jest metaforą bycia matką. Dla kobiety to jest fundamentalna zmiana w życiu, którą czasem trudno jest dzielić nawet z najbliższymi osobami. To zmiana, która odbywa się nagle, totalnie i bez uprzedzenia, że to będzie właśnie tak. I nawet jeśli obok jest bardzo zaangażowany w rodzicielstwo partner czy partnerka, to dla kobiety, która urodziła dziecko zmienia się wszystko i nie jest to łatwe, to wspinaczka, w której szczególnie na początku codziennie uczysz się czegoś nowego. Najpierw wyzwaniem jest, żeby dziecko zjadło i zasnęło, potem pojawiają się kolejne, kolejne, matka wspina się coraz wyżej i wyżej, żeby na koniec zobaczyć, jak dziecko idzie samodzielnie w świat. To jest wspaniały widok! Ale też okupiony ogromnym wysiłkiem i zwykle poświęceniem czegoś.

W książce jest też trochę kobiecego gniewu, na to jak skonstruowany jest ten świat, dużo troski o bezpieczeństwo i innych, ale też boksowania się w trudnych związkach. „Wieża samotności” to zdecydowanie najbardziej kobiecy tom cyklu.

MK: Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.

WS_3d

2 Comments
  • Izabela

    11 września 2021 at 14:49 Odpowiedz

    Ewelino,
    ja też uważam że powieść obyczajowa jest niedoceniana w Polsce. Ale poczułam bliskość, kiedy przeczytałam odpowiedź na kolejne pytanie (“To ciekawe, że nie zadajemy takich pytań w przypadku męskich bohaterów, prawda?”). Wiele kobiet zdaje sobie sprawę z tego, że “chłopcy wchodzą w dorosłość przekonani, że ich życie należy do nich, a dziewczynki, przeciwnie, wciąż mają zadowalać innych. Przebudzenie z tego zajmuje trochę czasu, czasem nawet całe życie.” – jestem jedną z nich. Patrząc z dystansem czasu (51 lat) i odległości (nie mieszkam już w Polsce), trudno doszukiwać się nadziei na zmianę, jakiej oczekujemy. Ale na szczęście jesteś kolejną kobietą potwierdzającą że MOŻNA INACZEJ.
    Bardzo dziękuję Tobie i Margocie za tę rozmowę (no i oczywiście “MASZYNIE” za zapis)
    ps. myślę w jaki sposób kupić Twoje książki, żeby je mieć na wyspie

  • Izabela

    11 września 2021 at 15:00 Odpowiedz

    Zapomniałabym… bardzo prawdziwe i bliskie mi spojrzenie, na tę szczególną sytuację w jakiej znalazł się świat: “pandemia to pełne napięcia oczekiwanie, co będzie dalej, to też izolacja, to odcięcie od bliskich, których nie należy narażać, zamknięcie hoteli, więc ograniczenie wyjazdów, odcięcie od kultury, kina czy muzyki na żywo. Tak naprawdę to ciągły stan deprywacji.”
    No i ta obecność muzyki w Twojej twórczości…
    Kilka miesięcy temu też próbowałam ubrać to w słowa (https://izabelabielicka.pl/pod-lupa/), a ponieważ moją najbliższą przyjaciółką jest muzyka dodałam też coś z niej do tych słów. Tobie udało się to ująć krótko i treściwie jednym słowem DEPRYWACJA. Trafne i przerażające bo nadal trwa…

Post a Reply to Izabela Cancel Reply

CLOSE
CLOSE