Liznąć krwi, przewrócić się o liczby

5

Liznąć krwi, przewrócić się o liczby

Pisanie bloga to intymna czynność, może nie aż tak, jak pokazywanie się publicznie bez majtek, ale wyjście na ulicę bez makijażu to już na pewno. A tu będzie bez makijażu, bez słodzenia, sama czysta prawda. Dziennikarką postanowiłam zostać w I klasie szkoły podstawowej w okolicach
grudnia. Tuż po przedstawieniu “choinkowym”, w którym występowałam jako dziennikarka właśnie. Mówiłam następującą kwestię: “Przyszłam do redakcji bardzo zmarznięta. Co zrobić, żeby się rozgrzać? Chyba przeprowadzę kilka wywiadów na gorąco”. Wprawdzie miałam potem jeszcze parę pomysłów na życie – jak weterynarz, ortopeda twardy, policjant, aktorka, adwokat – ale stanęło na dziennikarstwie. Głównie z tej przyczyny, że uprawianie tego zawodu pozwala zakosztować wszystkich zawodów na świecie, pozwala wejść tam, gdzie normalni ludzie (poza wtajemniczonymi) nie wchodzą, dotknąć, polizać, posmakować, doświadczyć, przeżyć.
Pierwsza moja praktyka studencka w gazecie. To było “Życie bytomskie”, fantastyczna redakcja z kapitalnymi ludźmi, którzy pomagali smarkuli, jak mogli a w dodatku pozwalali jej się rzucać z motyką na słońce patrząc, co z tego wyniknie. Nigdy nie kazali mi parzyć sobie kawy, co zresztą czyniłabym z radością, bo byli dla mnie niczym bogowie. Pierwszy materiał, jaki tam opublikowałam, to był reportaż (no, powiedzmy, że reportaż :) ) z ostrego dyżuru w bytomskim Szpitalu Górniczym. Zaczęło się super sympatycznie: młodzi, przystojni lekarze, którzy tytułowali mnie per “pani redaktor”, śmichy, chichy, anegdotki opowiadane do herbaty plujki. Ale po pół godzinie powietrze rozdarły jęki karetek, podjeżdżających jedna za drugą. W kopalni był zawał. Kilkunastu rannych. Wesołe towarzystwo zerwało się na nogi. “Co się tak kurwa gapisz, myj ręce, pewnie się przydasz” – usłyszałam. Następne trzy godziny spędziłam trzymając haki na sali operacyjnej. Pacjent miał zmiażdżoną nogę, piszczel była w kawałkach. Trzeba było je poskładać niczym puzzle na włożonej do środka stalowej szynie. Nie zemdlałam.
Kolejne materiały napisane w “Bytomskim” nie były już może tak podniecające, jakieś dziury w jezdni, jakieś pustostany, ale wiele się tam nauczyłam i dowiedziałam. Dlatego radzę wszystkim tym, którzy chcieliby uprawiać ten zawód, żeby zaczęli od niewielkiej lokalnej redakcji albo działu miejskiego w większej gazecie. To najlepsze miejsce, aby nauczyć się pisać krótkie, treściwe informacje. Kto tego nie potrafi, nigdy nie przejdzie dalej, na wyższy krąg wtajemniczenia. No i jest to dobra szkoła wyszukiwania tematów, podnoszenia ich z ulicy, obserwacji otoczenia. Na reportaże przyjdzie czas potem.
W kolejnej redakcji, gdzie praktykowałam, w nieistniejącej już Trybunie Śląskiej, zaliczyłam pierwszą w swoim życiu dziennikarską wpadkę. Ale za to jaką! Kazano mi napisać krótki tekst informacyjny, w którym miałam się zająć ważkim tematem: dlaczego w sklepach brakuje nici. W sklepach wszystkiego brakowało, przede wszystkim jedzenia, ale mnie przypadły nici. Usiadłam do telefonu i zaczęłam dzwonić. Obdzwoniłam kilka fabryk, w których produkowano ten artykuł pierwszej potrzeby i skrupulatnie notowałam: ile i gdzie tego produktu pierwszej krawieckiej potrzeby schodzi każdego dnia z maszyn. Po czym usiadłam i napisałam. Wydrukowali. Następnego dnia przychodzę, bardzo zadowolona z siebie, do redakcji, a tam awantura. Mało awantura, piekło. W sekcji łączności z czytelnikami nie milkną telefony, dzwonią wkurzeni ludzie. W tamtych czasach ludzie byli generalnie wkurzeni, mieli ku temu niezliczoną ilość powodów. Ale to mój artykuł wprawił ich w gorączkę. Dlaczego? Bo, mówiąc oględnie, pomyliłam wartości liczbowe. W taki sposób, że jeśli usłyszałam, iż dany zakład produkuje, dajmy na to sto tysięcy szpulek, ja zapisywałam to tak 100 000 tys. I tak poszło. A czytelnicy, wbrew temu, co się komuś może wydawać, umieją i lubią liczyć. Zaraz więc poprzeliczali, ile to pociągów załadowanych nićmi musiałoby kursować po Polsce wożąc tylko ten towar, bo na inne, z węglem na czele, zabrakłoby już miejsca.
Nie wyleciałam z pracy, bo tam nie pracowałam, byłam tylko głupią stażystką. Ale co się nasłuchałam, to moje. Do dziś po kilka razy sprawdzam cyferki. Jak sama coś liczę, daję jeszcze komuś do przeliczenia. Na wszelki wypadek.
Liczby są ważne. Ale chodzi nie tylko o to, żeby były prawdziwe. Trzeba także wiedzieć, jak je stosować. Żeby wzbogacić materiał, ale nie zanudzić czytelnika przytaczanymi danymi. Ci, którzy chcą samych cyferek, poczytają sobie rocznik statystyczny, a nie nasze wypociny. O tym, jak to robić, czego się wystrzegać, będzie następnym razem.
(Mira Suchodolska prowadzi w Maszynie kursy: Dziennikarski i Pisanie Użyteczne)

Przeczytaj także:
Liczby, kleszcze i susza

Napisz komentarz

CLOSE
CLOSE